piątek, 27 stycznia 2017

Rozdział II - Żwirek kontra Tajemniczy Strzelec


Nie cierpię pieszych.
To wcale nie tak, że nam do nich jakiś personalny uraz. Ale podczas testowania maszyn Ikiwy zdążyłem się już przekonać, że aby ich przegonić, trzeba im wklepać nie dwa, nie trzy, a z dziesięć razy. Tak, a to tylko łagodniejsza wersja! Tak więc kiedy mój przyjaciel zaproponował mi lot gigantycznym, żelaznym ptakiem, od razu z westchnieniem pomyślałem o tych wszystkich łobuzach, które znowu będą mi się pchały pod pracujące żyletki.
— Nie nie, tym razem nie ma mowy, abyśmy wbili tym czymś na miasto! — uprzedził mnie Ikiwa, kiedy zafascynowany już wszedłem do środka, by wypróbować te wszystkie błyszczące guziczki. — Ostatnio o mało co nie poobcinałeś głów jakiejś grupce dzieciaków!
— Same się prosiły o porządne golenie. — Wzruszyłem ramionami. — To co proponujesz?
Ocelot poprawił gogle na brązowej grzywce i uśmiechnął się do mnie chytrze. Aż mruknąłem z radości, doskonale bowiem wiedziałem, co oznacza to jego spojrzenie. Nie ma to jak iść i złamać kilka zasad!
***
Wooho! Czemu sam nie wpadłem na coś tak genialnego? Ruiny starego miasta, to było to! Bez przechodniów wałęsających się gdzie nie trzeba, wściekłych min obywateli, którym po raz kolejny coś roztrzaskałem oraz Sekcji Stróżującej siedzącej nam na karkach. Odkąd ja i Ikiwa poznaliśmy się kilka lat wcześniej, zdążyliśmy już zostać stałymi klientami w areszcie. Chociaż niedawno osiągnąłem pełnoletność i pan komendant tylko czeka, aby mnie przyszpilić na dłużej, jeszcze nie udało mu się mnie złapać na czymś poważniejszym, niż próba nie-rozbicia się na... na czymkolwiek spod łap Ikiwy.
— Reitan! — krzyknął do mnie przyjaciel, ściskając niewielką kontrolkę. — Trzymaj się tam, włączam drugą serię silników!
Coś zazgrzytało w skrzydłach, przesunęło się kilka przekładni i ani się obejrzałem, a już musiałem robić manewry pomiędzy kruszącymi się kamiennymi blokami. Jak ja kocham to niesamowite uczucie! Ryk maszyny, zabójcza prędkość i wiatr targający moją grzywą na wszystkie strony — czy może być coś lepszego? Z góry widziałem piętrzące się stosy szarych popiołów i resztki upiornych, betonowych konstrukcji z powyłamywanymi przeźroczystymi ścianami. Gdybym nie był wtedy tak zaabsorbowany lotem, całość pewnie przygnębiała by mnie dziwnie mroczną atmosferą. Ale wówczas nie widziałem nic oprócz błyszczącej maski żelaznego ptaka i czułem się zbyt szczęśliwy, aby zwracać na to uwagę. Pewnie dlatego zaskoczyło mnie to, co wydarzyło się parę sekund później.
Wiązka czerwonego światła błysnęła obok mnie i ani się obejrzałem, cała lewa część maszyny eksplodowała. W twarz buchnęło mi gorąco, musiałem chwycić się metalu, aby nie wypadnąć. Ikiwa wdrapał się na resztki betonu i wrzeszczał przerażony, wskazując na coś za mną, ale byłem zbyt ogłuszony, żeby go usłyszeć. Ni stąd ni zowąd, gdy wreszcie dostrzegłem cokolwiek spod czarnego dymu, przede mną wyrosło drzewo. Pojawiło się jak spod ziemi! W ostatniej chwili pociągnąłem przekładnię w dół, jednak nie dość szybko. Lewe skrzydło zahaczyło o korę, po czym urwało się, a ja wraz z resztką wynalazku poleciałem do przodu siłą rozpędu. Metalowa konstrukcja zaryła o ziemię, wzniecając skaczące morze iskier, więc zatkałem uszy, starając się zagłuszyć potworny huk i własne bicie serca, które chciało mi chyba rozerwać klatkę piersiową. Wtem ujrzałem niebezpiecznie szybko zbliżające się głazy i dotarło do mnie, że muszę skoczyć, inaczej skończę spłaszczony jak naleśnik. Ostatkiem sił przeczołgałem się na bok, rzuciłem się na trawę, a zaraz potem znów nastąpił wybuch.
O ile w normalnych warunkach lubię wybuchy, ten wcale mnie nie ucieszył. Ledwie podniosłem się z trawy, a już oberwałem po głowie kilkoma odłamkami. Ikiwa dobiegł do mnie zdyszany i krzyczał mi coś do ucha, starając się za wszelką cenę podnieść mnie do pozycji stojącej. Odwarknąłem mu brzydkim słowem i odepchnąłem delikwenta zdenerwowany. Co on sobie myślał? Ja go za tę maszynę normalnie zabi...
— Wstawaj, głupku, wstawaj bo do nas strzelają!!!
— Ż-że co takiego?
Znów przeleciała obok nas czerwona plama, która, uderzywszy w drzewo z błyskawiczną prędkością, rozerwała je na drobne kawałeczki. Wnet zapomniałem o swoich siniakach i wstałem tak szybko, że tym razem to Ikiwę trzeba było zbierać z gruntu. Oboje pognaliśmy do najbezpieczniejszego miejsca, jakie znajdowało się w pobliżu — puszczy.
— Ikiwa, co się dzieje? — zawołałam, gdy przedzieraliśmy się przez chaszcze w szaleńczym biegu. — Co to ma wszystko znaczyć?
Dopadliśmy do jakiejś niewielkiej groty i oparliśmy się o siebie, dysząc ciężko. Wyjrzałem zza omszałego głazu. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Gigantyczne rośliny pięły się w górę i wokół nas, a jeszcze większe drzewa powyginane na wszelkie możliwe sposoby tworzyły gałęźmi gęstą plątaninę.
— Kiedy leciałeś, zobaczyłem cień pomiędzy ruinami — wyszeptał Ikiwa, ściągając gogle i przyglądając się im uważnie. — Zanim zorientowałem się, że to w ciebie celuje, było już za późno.
— Ale co to takiego? — mruknąłem, nadal bacznie obserwując otoczenie. Siniaki na całym ciele paliły mnie tak mocno, że omal nie oszalałem. Mój towarzysz tylko pokręcił głową w geście bezradności.
— Ja... nie mam zielonego pojęcia. Ale... ale...
Odwróciłam się zirytowany.
— Ale?
— Ale to działo wyglądało, jak robota sprzed czterech tysięcy lat.
Niemożliwe! Ikiwa na pewno się mylił, żadna z maszyn nie zachowała się po Wielkim Kataklizmie. A jeśli to prawda, ktoś, kto we mnie celował, miał technologię wielokrotnie przekraczającą nasze zwierzęce możliwości, co również nie brzmiało pocieszająco. Wolałem więc przyjąć tę pierwszą wersję.
— Myślisz, że nas śledzi? — zapytał Ikiwa, wyglądając mi zza ramienia przestraszony.
— Nie — odparłem. — Raczej nie chodziło mu o nas, ale o to, że tam wtargnęliśmy. Pewnie to jego terytorium czy coś w tym rodzaju.
Nieco już uspokojeni, wyszliśmy z kryjówki. Mój przyjaciel uparł się, że muszę u niego odpocząć i jakoś się ogarnąć, bo jak mnie matka w tym stanie zobaczy, to padnie nieżywa na miejscu. Nie spierałem się, byłem na to zbyt wycieńczony. Dosłownie każda cząsteczka ciała bolała mnie tak, jakbym został pobity przez zgraję wściekłych hultai. Skierowaliśmy się więc w stronę jego domu.
— Zobaczysz, jak ładnie w środku urządziłem, i... — nawijał Ikiwa, jak gdyby nigdy nic. No tak, w końcu to nie o mało co nie skończył jako zapiekanka!
Nagle zatrzymał się i podrapał w głowę zakłopotany.
— No nie! A myślałem, że zaparkowałem tu Żwirka!
— Żwirek chyba twierdzi co innego.
Jedną z kilku wad mieszkania w muszli ślimaka jest to, że twój domek przechadza się, gdzie ma tylko ochotę i kiedy ma ochotę. Możesz do niego mówić do woli, a i tak potraktuje cię jak powietrze. Ale Ikiwie to w żadnym wypadku nie przeszkadzało. Kiedy tylko znalazł naszego uciekiniera, rzucił się w jego stronę i przytulił go z mokrym mlaśnięciem.

— Żwiiiirek! Tęskniłeś za tatą? Tęskniłeś, moja ty mordko kochana?
— Ekhem! — odchrząknąłem, przywołując go do porządku.
— A, no tak! — Otworzył muszelkę i zaprosił mnie do środka. — Rozgość się!
Ledwie wszedłem, a już zahaczyłem głową o sklepienie i z góry posypały się na mnie zardzewiałe śrubki. Ikiwa nie zwrócił na to uwagi. Zamiast tego przedarł się przez swój potworny bałagan, po czym chwycił z półki pierwszą lepszą książkę. Rozłożył ją na ziemi, szukając czegoś z zapałem pomiędzy kolejnymi stronicami. W końcu wykrzyknął &jest& oraz podsunął mi pod nos dość niecodzienny obrazek.
— Nie mam pojęcia, co to jest — burknąłem pod nosem.
— To jest działo plazmowe z trzydziestego czwartego wieku — wyjaśnił. — Bardzo podobnym dzisiaj prawie oberwaliśmy.
Przeglądaliśmy kartki, oglądając te wszystkie cuda techniki, o których moglibyśmy tylko pomarzyć. Szybko mnie to znużyło, ale Ikiwa był tak zafascynowany, że mu nie przerywałem. Jak każdy wynalazca marzył tylko o jednym — cofnąć się w czasie i móc na własne oczy podziwiać minione wieki. Oparłem się wygodnie o zaokrągloną ścianę na miękkim materacu i upiłem z miski nieco gorącej czekolady. U kumpla mogłem się poczuć jak w domu. Mówiąc szczerze, czasem nawet lepiej.
— Ikiwa?
— Hm?
— Według starego liczenia czasu, który mamy dzisiaj rok?
Zamyślił się na moment, nie odrywając oczu od książki.
— Osiem tysięcy trzydziesty trzeci. — Rzucił przez ramię. — W cztery tysiące osiemsetnym drugim był Wielki Kataklizm. A czemu pytasz?
— Po prostu nie chce mi się wierzyć, że coś z wtedy przetrwało do dziś.
— Pewnie się pomyliłem — przyznał ze skruchą. — Nie ma mowy, żeby to było działo plazmowe. Żadne zwierzę czegoś takiego nie wykona.
— Może i nie. Ale to coś niewątpliwie zostało uzbrojone aż podejrzanie nowocześnie. Nie chcesz wiedzieć, kto to taki? I co tam robił?
Ikiwa zatrzasnął książkę tak silnie, że porozrzucane wokół trybiki zaklekotały.
— Oczywiście, że chcę. Ale...
Wtem uniosłem łapę w górę, aby się uciszył. On też to usłyszał. Żwirek się zatrzymał, przez co kilka dziwnych przedmiotów przesunęło się do przodu. Było stanowczo za cicho jak na puszczę. Zmarszczyłem brwi. Nie wiedziałem, co się działo, ale jedno pozostawało pewne — coś niedobrego.
Przemknąłem do wejścia i delikatnie uchyliłem drzwi. Wszystko wyglądało normalnie. Gdyby nie fakt, że cała puszcza zdawała się być zamrożona, nie znalazłoby się nic niepokojącego. Powoli wysuwałem się coraz bardziej, lecz w tym momencie Ikiwa szarpnął mnie do tyłu i oboje zostaliśmy zalani czerwoną poświatą. Pomiędzy drzewami błysnęła para lustrujących nas płonących oczu. Mój towarzysz natychmiast dobiegł do drzwi i zatrzasnął je akurat wtedy, gdy ich właściciel rzucił się w naszą stronę. Muszla wygięła się do środka wraz z pierwszym uderzeniem.
— Chyba rzeczywiście naruszyliśmy jego teren — oznajmiłem pierwszą rzecz, jaka mi wpadła do głowy.
Ikiwa w panice zaczął przetrząsać swoje sprzęty w poszukiwaniu czegoś, czym moglibyśmy się bronić.
— Musimy stąd zwiewać! — zawołał. — Jak ten potwór przeładuje działo, to już po nas!
— Ale czego on od nas chce? — Próbowałem przytrzymać wejście, lecz uderzenia stawały się coraz to silniejsze. Do moich uszu dobiegł trzask przeładowywanej broni. — Za późno.
Ocelot zacisnął pasek gogli na czole i spojrzał na mnie znacząco. Czasami rozumieliśmy się bez słów. Pokiwałem głową i wysunąłem pazury.
— Na trzy — powiedział, stając tuż obok mnie. — Gotowy?
Zacisnąłem zęby, zamykając powieki. Wolałem nie widzieć swoich zwęglonych resztek. Naprawdę mieliśmy zamiar to zrobić?
— Trzy!
Naprawdę.

Ostatkiem sił woli otworzyłem drzwi i zdałem się na ślepy los.

środa, 18 stycznia 2017

Rozdział I - Reakcja Łańcuchowa


Widzieliście kiedyś może lwa uwięzionego w szkolnej ławce, bawiącego się długopisem i obliczającego równania?
Na całe szczęście ja też nie. To dopiero byłby koszmar! Niektórzy fascynujący się czasami przed Wielkim Kataklizmem (zdominowanymi oczywiście przez dwunogie stworzenia) opowiadają, że ludzie mieli w zwyczaju połowę życia spędzać właśnie w taki sposób. Nie dziwię się, że pouciekali z tej planety, też bym zwariował na ich miejscu!
Są jednak nawet wśród nas pewni pasjonaci, którzy raz na jakiś czas organizują spotkania, by podzielić się swoją wiedzą i przy okazji odrobinę się powymądrzać. Tego rodzaju typem był Tahash, gepard, który urodził się chyba z płynnym metalem w żyłach. Z jakiegoś dziwnego powodu matka uparła się, że musiałem mieć gdzieś jakiś ukryty talent i że nadawałem się do czegoś więcej niż tylko do polowania i bijatyk. Nie wiem, skąd wzięła się u niej tak absurdalna myśl, biorąc pod uwagę moje cztery lewe łapy. A jako że byłem nastolatkiem i kosmyki grzywy ledwie sięgały mi do szyi, tradycyjnie jej odmówiłem. No bo jak ona to sobie wyobrażała? Naprawdę wydawało jej się, że wytrzymałbym trzy godziny z paplaniną Tahasha i nie kopnął w kalendarz?
Ale prosiła mnie tak bardzo, że wreszcie rzuciłem mrukliwe: &no dobra& i w następny dzień wyruszyłem na miasto. Mijając jaskinie mojego klanu porośnięte zielonym, wijącym się bluszczem, cały czas czułem na sobie baczne spojrzenie przywódcy stada. Leah siedział na pobliskim wzgórzu i napawał się widokiem swojego terytorium jak jakiś król. I zapewne wydawało mu się, że jego nienawistne spojrzenie posłane właśnie w moją stronę robiło na mnie wrażenie.
Na samym początku nie miałem najmniejszego zamiaru stawić się u Tahasha, ale powłóczyć się tu i ówdzie, a potem skłamać matce, ilu to wartościowych rzeczy się nauczyłem. Jednak kiedy po jakimś czasie przypomniałem sobie, jak zawiodłem ją ostatnim razem, gdy wdałem się w bójkę z synem przywódcy (trzeba było mnie nie irytować, do jasnej ciasnej!) — zrobiła wtedy taką minę, że coś w środku zabolało mnie bardziej, niż wielkie, krwawiące rozdarcie na plecach. Z tego powodu (z głośnym przekleństwem na ustach) zawróciłem w miejscu i skierowałem się w stronę zrzędliwego geparda.
Król Lew: Strażnicy Chaosu - Reitan

Rozwścieczony wpadłem do drewnianego warsztatu z takim impetem, że wszyscy zebrani podskoczyli z przerażenia.
— Czego sobie życzysz, chłopcze? — Tahash ściągnął brwi i popatrzył na mnie naprawdę wymownym spojrzeniem. Moja obecność to pewnie ostatnie, czego mu było trzeba. Ja zresztą ze swojej strony również nie pałałem zachwytem.
— Tu... tu są jakieś zajęcia... — wydukałem jak baran, nic bowiem innego nie przychodziło mi do głowy. Matko, co to tam zebrała się za zgraja! Jakieś pokręcone wariaty — typowi miłośnicy maszyn parowych i metalu. Wszyscy, choć z reguły młodsi niż ja, wgapiali się we mnie jak w ostatniego idiotę. Nie żebym znowuż czuł się inaczej.
— Istotnie, są. Analizujemy budowę maszyny parowej i...
Ja nie mogę, to by mogło zbudzić trupa z grobu i z nudów znów zabić go na miejscu. Wzruszyłem ramionami i wcisnąłem się pomiędzy likaona i chrapiącą w najlepsze hienę. A ponieważ niezrozumiałe wykłady Tahasha brzmiały jak monotonny bełkot, zacząłem rozglądać się dokoła.
Zastanawiam się w takich chwilach, jak wyglądał świat te pięć- cztery tysiące lat temu. Podobno wszystko było pięknie zmechanizowane, wszędzie jak nie patrzeć jeździły jakieś maszyny, a w oczy raziły intensywne światła. Dziś po tym wszystkim zostały jedynie ruiny. My, zwierzęta, nie jesteśmy ani zręczni, ani tak inteligentni jak stworzenia, co to tu kiedyś mieszkały. Nie bawimy się obiektami niewidocznymi gołym okiem i kolorowymi kabelkami. Wszystko, co tworzymy, jest wielkie, toporne i złożone z brązowych, obracających się trybów jak w zegarze. Nie kłócimy się z naturą, ale pozostajemy jej częścią. Wielkie puszcze i rozległe sawanny są na równi z całą resztą naszych specyficznych tworów. Nic więc dziwnego, że zachciało mi się wyobrażać te wszystkie dziwy, po których dzisiaj nie został niemal żaden ślad. Pogrążyłem się w tym tak bardzo, że nawet nie zauważyłem, gdy Tahash skończył ględzić i położył przed nami jakieś miedziane elementy.
Gapiłem się na nie z rozdziawionymi ustami przez dłuższy czas. Co ja miałem z tym zrobić? Raczej nie w kogoś rzucić. Rozejrzałem się wokół — hiena złożyła wszystko w jedną kupkę i udawała, że jakoś to działa, dwa lisy pustynne próbowały złapać w nieporadne łapy śrubkę, a czapla i niewyrośnięty lwiak połączyły siły, dzięki czemu ich konstrukcja zaczęła przypominać coś konkretnego. I wtedy nagle...
Trzask! Dum-dum-dum-trach!
Odwróciłem się, aby zobaczyć sprawcę tego hałasu. To mały ocelot z goglami ciągle opadającymi na czoło jednym ruchem łapy strząsnął z niskiego stolika wszystkie moje narzędzia i rozłożył się ze swoimi. Nie mogłem w to uwierzyć — zwykle wszyscy odsuwają się ode mnie na sporą odległość, a tymczasem ten delikwent, nie dość że wcisnął się tuż obok mnie, to jeszcze bezczelnie wtargnął na moje terytorium! On nie, trzeba go było nauczyć, kto tu rządzi. Groźnie napiąłem muskuły i stanąłem tuż nad nim z płonącym spojrzeniem. Ale on, zamiast się odwrócić i przestraszyć, składał coś z pasją oraz mruczał pod nosem:
— Tutaj nasmaruję, a tutaj...
— Hej! — huknąłem. Delikwent odwrócił się, poprawił google, po czym wyszczerzył się w wielkim szczerym uśmiechu i podał mi ubabraną smarem łapę.
— Siemasz! Ikiwa jestem! — to powiedziawszy, powrócił do swoich czynności. Poczułem się co najmniej zignorowany. A ja bardzo nie lubię, jak ktoś mnie ignoruje. Nadąłem więc policzki i zmieniłem głos na typowo chuligański, którego czasem używałem, gdy zaczepiałem irytujących mnie snobów.
— Nie za wygodnie ci tutaj?
— W miarę przyjemnie, dziękuję — rzucił przez ramię. — A tobie?
No łapy mi opadły.
— Zająłeś MOJE miejsce! — Trzasnąłem łapą w stolik tuż obok jego maszyny tak silnie, że wszystkie trybiki podskoczyły w górę, a gogle tego rzezimieszka całkowicie opadły mu na oczy.
— Chyba nie sądzisz, że uda mi się zrobić to bez odpowiedniej ilości miejsca?
Normalnie miałem niezmierną ochotę mu przyłożyć w ten uprzejmie zdziwiony pyszczek. Co za bezczelny typ. Od przejścia do czynów powstrzymało mnie tylko jedno:
Niezmiernie interesowało mnie, nad czym on tak tam majstruje.
— A co to niby jest? — zapytałem podejrzliwie.
— To jest model autotransformatującej się maszyny parowej z systemem antygrawitacyjnym: level trzydziesty trzeci. Zawiera kopułę z polem elektromagnetycznym. Prędkość: 8/10. Wytrzymałość: 6/10.
Co takiego?!
Ikiwa pomachał mi przed nosem błyszczącą kartą dla tak zwanych przeze mnie grzecznie fajnych inaczej. Pokiwałem głową ze sztucznym zrozumieniem, ale zapewne nie miałem zbyt tęgiej miny, bowiem dwa lisy obok mnie zahihotały pobłażliwie. Tego było już za wiele. W przypływie desperacji wziąłem ocelota za skórę na piersi, zgrzytając zębami z upokorzenia. Wtem naszła mnie myśl wprost genialna. Porwałem w wolną łapę jego maszynę, drugą wciąż przytrzymując Ikiwę przy ścianie, aby mi nie uciekł. Na samym środku plątaniny śrubek i grubych kabli błyszczał zachęcająco wielki, czerwony guzik.
— Uważaj! Tylko nie wciskaj przycisku autodestru-
Jak trzasnęło! Jak grzmotnęło! Po pomieszczeniu rozlała się fala gorąca, a z góry posypał się na nas grad wirujących śrubokrętów i miedzianych przekładni. Stałem jeszcze przez dobrą chwilę w szoku z czarnymi resztkami w prawej łapie, które zaraz rozwiały się wraz z pierwszym podmuchem wiatru. Ikiwa ściągnął gogle z oczu, wokół których zrobiły mu się śmieszne, jasne obwódki. Popatrzyłem na niego zdziwiony — nadal trzymałem go w powietrzu za skórę. Oboje mieliśmy futra przysmolone i powyginane na wszystkie możliwe strony.
— Cha! — parsknął ocelot. — Hi hi...
— Hue... He... — Chyba się od niego zaraziłem.
W tym momencie Ikiwa zaczął się śmiać. A ja nie mogłem się powstrzymać i zaraz potem już oboje rechotaliśmy oparci o siebie jak starzy kumple, mając ubaw w najlepsze.
Jedyną naprawdę niezadowoloną osobą okazał się...
— WON! — wrzasnął Tahash i niemal dosłownie wykopał nas ze swojej siedziby. — Wy dwaj! Nie chcę was tu więcej widzieć! Szelmy! Hultaje! Łobuzy!
Jeśli miał na celu nas obrazić, to niezbyt mu się udało, biorąc pod uwagę nasz kolejny wybuch wesołości. Dopiero kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, zdołałem się opanować.
— Niezły numer z tą bombą, mały.
— To nie bomba — poprawił mnie, wciąż jeszcze chichocząc i podciągając o wiele za duże gogle przy wielkich, cętkowanych uszach. Razem z nimi sięgał mi zaledwie do torsu i aby spojrzeć mi w twarz, musiał wykręcać głowę w górę jak przed olbrzymem. — Ale zabezpieczenie. Umieszczam je wszędzie, aby nikt przypadkiem nie wykradł moich Wielkich Sekretów.
— Tia, interesujące. Chyba zrujnowałem ci wykłady — przyznałem zawstydzony. Z tamtej perspektywy ta cała szopka nie wydawała się jednak aż tak konieczna.
— Pff! — Machnął łapą. — Ten cały &znawca& nie widzi nawet różnicy pomiędzy robotem, a droidem.
Też nie widziałem różnicy pomiędzy robotem, a droidem...
— Poza tym — kontynuował — przybyłem tam tylko i wyłącznie po to. — Między palcami błysnęły mu mieniące się trybiki.
— Wziąłeś sobie?
— Pożyczyłem na czas nieokreślony! To dla większego dobra! — wykrzyknął entuzjastycznie. — On nawet nie zauważy, że zniknęły, a jak już zostanę znanym wynalazcą, to mu oddam dziesięć razy tyle.
Uniosłem brew.
— Kiedy to już dopracujesz te swoje Wielkie Sekrety i przy okazji uda ci się nie wysadzić ich w powietrze?
— Dokładnie!
Brzmiało jak dobry plan.
Rzuciłem okiem w stronę wzgórz na horyzoncie przebijających się przez ciemnozłote konstrukcje. Co ja miałem robić przez kolejne trzy godziny? Pewnie już obmyślać zgrabne kłamstwo dla matki: &Hej, mamo, poszło mi doskonale! Tahash powiedział, że jestem jego najlepszym uczniem i że z takimi umiejętnościami już nigdy cię nie zawiodę!&.
Ech, była na to zdecydowanie za mądra. Ale opcja: &Nie minęło nawet pół godziny, a ja zdemolowałem wykładowcy warsztat i wysadziłem wszystko w powietrze. Dosłownie.& też nie wchodziła w grę.
— Hej, lwie! — usłyszałem głos Ikiwy za sobą. — Potrzebuję kogoś silnego do eksperymentów. Idziesz?
Miałem brać udział w eksperymentach szalonego dzieciaka? Czy ja wyglądałem jak królik doświadczalny?
— Mam udka z zebry — uzupełnił śpiewnym głosem, zauważywszy mój wyraz pyska. Wyszczerzył się przyjaźnie. — Jeszcze z wczoraj.
Zaraz, a do tego udka z zebry?... Przekonał mnie!
Pobiegłem za nim i uderzyłem go w bok po przyjacielsku (co prawda wpadł przez to w pobliskie krzaki, ale mniejsza o to).
Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że tamtego dnia zyskałem przyjaciela na całe życie.
***
Wieczorem stawiłem się przed domem, usilnie zastanawiając się, jak ubrać całą sytuację w jak najwygodniejsze słowa. Trudno mi było wymyślić wyjaśnienia, które zgrabnie wytłumaczyłyby moje usmolone futro i zakaz zbliżania się do siedziby Tahasha.
Rzuciłem okiem w stronę naszego malutkiego miasteczka ledwie zarysowanego na tle zachodzącego słońca. Co jak co, ale nawet ja nie mogłem odmówić mu uroku. Po obu stronach wijącej się w dole rzeki stały ruiny starych zamków, a za nimi schowały się metalowo-drewniane siedziby innych zwierząt. Mimo że roślinożercy woleli jednak zostać w lasach, konstrukcji nadal było dość sporo. Za nimi widniał ośnieżony szczyt Góry Królów. Na wysepce dostrzegłem kilka niezgrabnie skleconych domków lisów pustynnych. Nie wiem, jak oni wytrzymywali huk nieustanny huk wodospadów — ja musiałbym na ich miejscu ciągle chodzić w korkach do uszu. Z tamtej perspektywy na pewno nie dało się dostrzec naszych lwich jaskiń — zgrabnie zamaskowaliśmy je kilka kilometrów dalej w lesie, ponieważ cenimy sobie spokój po zmroku. Z reguły jednak zdecydowana większość lwic przebywa w mieście (o ile tak w ogóle można je tak nazwać). Trudno nazwać naszą dolinę &cywilizacją&, ale nie chciałbym się urodzić nigdzie indziej. To miejsce to mój dom.
Król Lew: Strażnicy Chaosu - Pax Tharas

Jaskinia kiedyś należąca do mojego ojca nie wyglądała jakoś szczególnie — zwykła okrągła szpara wydrążona we wzniesieniu zabezpieczona żelaznym wejściem. Zanim przekręciłem koło zębate, wyszczerzyłem zęby do dwóch lwic przechodzących nieopodal. Miałem nadzieję, że zahihotają jak typowe dziewczyny, tymczasem tylko przyspieszyły kroku, rzucając mi podejrzliwe spojrzenia. No tak, pewnie dodatkowo ubrudzony farbami do drewna Ikiwy nie wyglądałem zbyt pociągająco... Lepiej nie pytajcie, jak to się stało. I pod żadnym pozorem NIE pomylcie tego świństwa z lemoniadą — taka rada na przyszłość.
Zaraz jak zamknąłem za sobą drzwi, na głowę z szaleńczym okrzykiem spadło mi coś włochatego i przykryło oczy.
— Międzygalaktyczna policja, jesteś aresztowany!
Wszędzie mógłbym poznać ten głosik.
— Ha ha! — wykrzyknąłem. — Nigdy mnie nie złapiesz, komendancie Hatari! To jest inwazja!
Jednym ruchem chwyciłem małe lwiątko za kark, zdjąłem je z grzywy, a następnie oboje ze śmiechem wpadliśmy na miękki okrągły materac, na którym zazwyczaj spał mój mały braciszek. Zaraz potem ten łobuz wycelował we mnie plastikową pałkę, udając, że strzela laserem.
— Poddaj się, kapitanie Zortan! Twoja załoga piratów została aresztowana!
— Prędzej zginę, niż oddam się w twoje łapy, komendancie! — to zawoławszy, wyskoczyłem z materacu prosto w stertę poduszek. — Czarna dziura, nieeeee! Bądź przeklęty, komendancie, przeklęty!
Akili chyba za bardzo wciągnął się w naszą zabawę, bowiem znów zaczął wygrażać mi łapą. Zaraz potem jednak strącił przypadkiem jedną ze swoich książek i cały pokój pochłonął na wpół przeźroczysty hologram statku płynącego po nieistniejących wodach. Lewek w jednej chwili zapomniał o swojej roli i odwrócił się w moją stronę z błagalnym spojrzeniem.
— Reitan, Reitan, opowiesz mi bajkę?
Jeszcze czego.
— Nie jestem w tym najlepszy — westchnąłem, starając się brzmieć jak najbardziej przekonująco. Nie lubiłem, gdy prosił mnie o takie rzeczy. Szybko zamknąłem okładkę, dzięki czemu wszystko powróciło do normalnego stanu.
— To możesz mi opowiedzieć legendę o piątym wymiarze. Albo nie: o Wielkim Katakliźmie!
No nie, słyszał te historie już przecież z milion razy! Zawsze zastanawiałem się, skąd wzięła się w nim tak wielka chęć zdobywania wiedzy. Bo na pewno nie po ojcu, czego jestem przecież najlepszym dowodem.
Weźmy chociażby jego pokój. Wyglądał zupełnie inaczej niż mój — cała podłoga była usiana wszelkiego rodzaju śrubkami i innymi wihajstrami, a na półkach piętrzyły się książki. Mały pochłaniał je jak mielarka do papieru. Oprócz tego zapowiadał się na silnego, porządnego lwa. Odkąd ojciec zniknął w tajemniczych okolicznościach, to ja zawsze pilnowałem, aby Akili wyrósł na godnego reprezentanta rodziny. Niesamowicie mądry oraz zdolny, jak na mój gust nadawał się nawet na przywódcę stada. Widziałem go oczyma wyobraźni, jak stawia wyzwanie temu podłemu synowi Leaha i zostaje najwyższym lwem w hierarchii.
Pytacie, dlaczego sam tego nie zrobiłem? Władza owszem jest fajna, ale dla mnie oznaczałaby jedynie łańcuch z kajdankami. Ja wolę być wolny: włóczyć się gdzie chcę i robić, co mi się podoba bez żadnych konsekwencji. Ale Akili to co innego. On miał wrodzony talent, wiedzę i umiejętności. Poprzysiągłem sobie, że osobiście dopilnuję, aby się nie zmarnowały.
— To powiedz mi, ile dzisiaj zjadłeś? — zapytałem, srogo marszcząc brwi.
— Calutką wątrobę z gazeli i udko — pochwalił się, jakby dokonał wyczynu wartego orderu. — Tak, jak mi kazałeś.
— I dobrze. A jutro masz zjeść tyle samo. Musisz wyrosnąć na wieeelkiego lwa! — Rozłożyłem przednie łapy najszerzej, jak umiałem. — A jak będziesz już takim wielkim lwem, to będziesz miał taką gęstą grzywę, że utopisz w niej całą dolinę! — to powiedziawszy, dźgnąłem go zaczepnie w ten jego miękki, puchaty brzuszek.
Akili roześmiał się i wskoczył mi w objęcia.
— Taką jak Leah?
— Większą niż Leah, młody.
— No to jak w końcu z tą bajką, Reitan?
Skrzywiłem się i zacząłem się głowić nad jakąś dobrą wymówką. Wtem wpadłem na całkiem niezły pomysł.
— A nie wolałbyś może dzisiaj pooglądać ze mną gwiazdy? Mama wróci późno, także nawet nie zauważy naszego... małego wykroczenia. — Puściłem do niego oczko. Lwiątko znieruchomiało z wrażenia.
— Pójdę spać później? Mam złamać zasady?
— No cóż, skoro nie chcesz usłyszeć opowieści o królu Kovu Zdobywcy i jego podbojach, to...
— Chwila! — zawołał, kręcąc głową energicznie. — Musisz mi opowiedzieć!
— No to za pół godziny chcę cię widzieć na dachu, mały. I nie toleruję ani minuty spóźnienia!
— Tak jest! O! I... Reitan? Dlaczego wyglądasz... no... jak...
— Jedna noc, jedna historia — zastrzegłem, po czym bez słowa wyjaśnień poszedłem się umyć.
Jeszcze tego brakowało, żeby mi młody zaczął przyciski autodestrukcji w droidach montować!
***
Spośród całej swojej sterty książek, Akili zawsze najbardziej kochał trzy z nich, z którymi nie rozstawał się ani na krok. Mógłby tysiące razy słuchać o przygodach walecznego tygrysa-komendanta Hatariego lub Robinie i jego mechanicznej załodze. Na ten wieczór zdecydowałem się jednak poczytać mu Legendy z Lwiej Ziemi. Miałem nadzieję, że wyręczy mnie hologramowy lektor, ale Akili nawet nie chciał o tym słyszeć. Wybrałem więc swoją ulubioną historię (tę o Kovu Zdobywcy) i zacząłem opowiadać.
Może i to zabawne, ale to właśnie król Kovu pozostawał moim faworytem przez naprawdę długi czas. W pewnym sensie był dokładnie taki sam jak ja. Wychowany w ponurej, zapomnianej dziurze, został chuligańskim, awanturniczym wyrzutkiem, który za jedyny cel w życiu postawił sobie morderstwo. Jednakże pewnego dnia, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zbuntował się przeciwko swojej rodzinie i okazał się jednym z najwybitniejszych królów Lwiej Ziemi. I mimo że od samego początku wszyscy przepowiadali lwu mroczną przyszłość, udało mu się udowodnić im, jak bardzo się pomylili. Myślałem o tym za każdym razem, gdy patrzono na mnie jak na chodzącą cykającą bombę i trochę mnie to pocieszało.
Zasadnicza różnica pomiędzy Kovu a mną polegała na tym, że on miał co udowadniać. Ja nie do końca.
— ...A wtedy rozwścieczona armia Imperium ruszyła na Lwią Ziemię! Całe rzędy żołnierzy z wielkimi, naostrzonymi zębiskami maszerowało prosto w stronę Kamiennego Tronu. A niektórzy szamani szemrali, że sama Bogini Chaosu Kirra stała u boku Imperatora, z rozkoszą oczekując na rzeź i zniszczenie.
Mały niemalże nie spadł z dachu z podniecenia. Wtedy uznałem, że jestem zmęczony i zatrzasnąłem książkę, powodując u niego okrzyk pełen wyrzutu:
— Reeeeeitan! Ale teraz miało się zacząć najlepsze!
— Koniec tych bajek na dzisiaj — oznajmiłem tonem kończącym dyskusję. — A teraz do łóżka.
Ale Akili nie miał najmniejszego zamiaru kogokolwiek słuchać. Wdrapał się na moją pierś i usadowił wygodnie, łaskocząc mnie ogonem w nos.
— Jestem w łóżku.
A to dopiero cwaniaczek... dumny byłem!
— Reitan? Wiesz, w co ponoć wierzyli nasi przodkowie?
— Hm?
— Że gwiazdy to tak naprawdę duchy wielkich królów i poległych bohaterów — wyszeptał rozmarzony. — Patrzą na nas i prowadzą nas przez ciemność, gdy zbłądzimy. Myślisz... myślisz, że to prawda?
Że co? Gapi się na nas cała zgraja nieżywych gości? O nie nie nie, nie mogłem pozwolić, by młody zaprzątał głowię takimi rzeczami. Podniosłem się i spojrzałem mu w oczy. Ale kipiały taką nadzieją, że aż nie miałem siły powiedzieć mu tego wprost.
— Słuchaj, Akili. Życie wiele razy da ci w kość. I to porządnie. Ale to ty sam będziesz musiał stawić im czoła. Duchy wymyślonych królów ci nie pomogą ani teraz, ani nigdy.
— Oni są prawdziwi! — zawołał nagle, patrząc na mnie, jakbym wręcz bluźnił. — Bystrooki Joe powiedział, że...
— Bystrooki Joe nie rozstaje się z butelką whisky dalej, niż na trzy centymetry — uwałem mu w połowie zdania. — Może i było coś takiego jak monarchia i Krąg Życia, dawno dawno temu. Ale że komuś kiedyś pojawił się duch zmarłego ojca? Mały, to wszystko opowiastki, które wymyślili znudzeni bajarze, aby im więcej forsy rzucano. Jesteś za mądry na takie bzdety.
— Nieprawda! — zapierał się. — Oni istnieją! Tata by to potwierdził!
— Ale taty tu nie ma. I nie wróci, nawet jako rozmawiająca fioletowa chmurka z gwiazdek.
Przesadziłem. Nie zdawałem sobie sprawy, że Akili to mimo wszystko był jeszcze dzieciak. Mój braciszek otarł łzy z oczu i, wyrwawszy się z moich objęć, zbiegł z dachu. Usłyszałem za nim tylko trzask drzwi. Nawet nie wziął swojej książki... Ukryłem pysk w łapach. Jak zwykle, gdy chciałem dobrze, wychodziło jeszcze gorzej. Chciałem dla młodego jak najlepiej, a uważałem, że czym szybciej wyrwę go z krainy bajek, tym lepiej.
Czasami naprawdę powinienem trzymać usta na kłódkę!
— Akili! — Spróbowałem go zatrzymać. — Zaczekaj! Ja... ja przepraszam...
— Ekhem! — Dobiegł do mnie głos z dołu. Wyjrzałem zza krawężnika i napotkałem na ostatnie, czego mi wtedy brakowało: zdenerwowane oblicze matki trzymające w zębach gazetę. A czyja twarz widniała na pierwszej stronie? Oczywiście moja i kolegów. W przypływie desperacji zacząłem gwizdać jak gdyby nigdy nic. Może tym razem sobie odpuści?
— Reitan! Czy możesz mi to wyjaśnić?
A może nie.
Zeskoczyłem z góry i stanąłem nad nią wyprostowany. Jak zwykle mierzyła mnie wzrokiem bystrych, ciemnozielonych oczu spod szarawych obwódek. Nie wyglądała na zadowoloną.
— W zachodniej części lasu doszedł nas raport o pożarze wywołanym przez zgraję nastolatków. I zgadnij, kto stał na samym czele!
Spłonąłem rumieńcem. To wcale nie tak. Młodszy z moich znajomych zamierzał się popisać umiejętnościami pirotechnicznymi (czy jak to tam zwał). To przecież nie była moja wina!
— Mamo, nie rozumiesz... To tylko mały, przyjacielski wypadek, nic więcej.
— Mały wypadek? Spalenie TAKIEJ ilości lasu uważasz za MAŁY wypadek?! — Pomachała mi gazetą przed nosem, pokazując jakieś cyferki. — Reitan, ja już nie mam do ciebie siły! Psujesz wszystko, gdzie się tylko pojawisz. — Już otwierałem usta, aby zaprzeczyć, lecz mi przerwała. — Słyszałam o wypadku w siedzibie Tahasha! Puściłeś z dymem pół warsztatu. Dlaczego ty musisz być taki... taki...
No dalej. Powiedz to.
— Do niczego? — dokończyłem za nią ponuro. Matka z tego wszystkiego upuściła gazetę, którą zaraz wbiłem wściekle łapą w błoto. Lwica chciała się odezwać, ale jej nie pozwoliłem. — Nie wysilaj się. Wiem, że właśnie tak myślisz. Nie jesteś wcale lepsza od wszystkich innych.
Odwróciłem się i pobiegłem w las, zostawiając dom i szlochających członków rodziny daleko za sobą. Nie wiedziałem, gdzie biegnę.

Chciałem po prostu odejść jak najdalej.


*******************************************************

Witajcie :) Trochę długi mi wyszedł ten rozdział, ale chciałam zawrzeć czas nastoletni Reitana w jednej notce, aby w kolejnej móc już przejść do tego, co lubię najbardziej - krwawej łupanki. Wybaczcie mi to opóźnienie, ostatnio jakoś po prostu... mam coraz mniej siły do pisania. Mam nadzieję, że wkrótce moja wena powróci :)
Ukryłam kilka easter eggów dla czytelników HN :3 Ciekawa jestem, czy uda wam się je wyłapać ^^
Pytania:
1. Jak oceniacie postać Reitana?
2. Czy zachował się w porządku wobec Akiliego? A wobec matki?
3. Dlaczego to Kovu Zdobywca jest jego faworytem?
4. Co sądzisie o Ikiwie?
Pozdrawiam was wszystkich, Towarzysze Czytelnicy!